Histo­ria nie­zwy­kłe­go ozdro­wie­nia jeleniogórzanina

Żyje, bo walczył

Rafał Jaracz tra­fił do szpi­ta­la w sta­nie kry­tycz­nym. Dwa lata był pod­łą­czo­ny do maszy­ny, któ­ra utrzy­my­wa­ła go przy życiu. Cze­kał na prze­szczep ser­ca. Nie docze­kał, bo… jego wła­sne ser­ce ozdrowiało!

41-let­ni Rafał miesz­ka w Cie­pli­cach. Do nie­daw­na dużo pra­co­wał, ale żył aktyw­nie: jeź­dził na rowe­rze, grał w pił­kę noż­ną, cho­dził na dłu­gie spa­ce­ry. Kło­po­ty zdro­wot­ne miesz­kań­ca Cie­plic zaczę­ły się w czerw­cu 2008 roku.

- Gra­łem w pił­kę noż­ną. Nagle poczu­łem, że nie mam sił bie­gać. Nie wie­dzia­łem dla­cze­go. W prze­rwie meczu zsze­dłem — opo­wia­da. — Parę dni póź­niej wybra­li­śmy się z żoną Agniesz­ką na wyciecz­kę rowe­ro­wą. Zwy­kle to ja jecha­łem szyb­ciej, nada­wa­łem ton. Było pod gór­kę. Nagle patrzę, a moja Aga mnie wyprze­dza. Nie mia­łem sił, by ją dogonić.

To zaczę­ło go zasta­na­wiać, ale nie na tyle, by pójść do leka­rza. Zlek­ce­wa­żył te obja­wy. Kolej­ny sygnał dostał po tur­nie­ju w Pusz­czy­ko­wie koło Pozna­nia, na któ­ry poje­chał z żoną i zna­jo­my­mi (jeź­dził tam i w poprzed­nich latach). Zasłabł po jed­nym z meczów.

Naza­jutrz, kie­dy już wró­ci­li do domu, zoba­czył, że ma spuch­nię­te nogi. — Wte­dy ser­ce już nie nadą­ża­ło pom­po­wać krwi, ale jesz­cze o tym nie wie­dzia­łem – wtrąca.

W ponie­dzia­łek jak­by nigdy nic poszedł do pra­cy. Rafał pra­cu­je w WEP-ie w Pie­cho­wi­cach, w biu­rze pro­jek­to­wym. — Wsze­dłem do biu­ra, usia­dłem a kole­ga mówi mi, że źle wyglą­dam. Kazał iść do domu, odpo­cząć — mówi.

Wziął dzień wol­ne­go. Następ­ne­go dnia sytu­acja powtó­rzy­ła się. – Zadzwo­ni­łem do kole­żan­ki, któ­ra jest leka­rzem. Zoba­czy­ła zdję­cie rent­ge­now­skie ser­ca i nie mogła uwie­rzyć. Powie­dzia­ła, że to ser­ce jest tak roz­dę­te, że wyglą­da jak koń­skie. Przy­ło­ży­ła mi to zdję­cie do klat­ki pier­sio­wej by spraw­dzić, czy w ogó­le to ser­ce się mie­ści – mówi.

Frak­cja wyrzu­to­wa ser­ca była bar­dzo niska. To efekt nie­le­czo­ne­go zapa­le­nia mię­śnia ser­co­we­go. Nie­le­czo­ne było dla­te­go, że zapa­le­nie mię­śnia prze­bie­ga­ło bezobjawowo.

To był dopie­ro wierz­cho­łek góry lodo­wej. Rafał tra­fiał od leka­rza do leka­rza. – Jeden z leka­rzy powie­dział mi, że praw­do­po­dob­nie kie­dyś w życiu będę musiał przejść prze­szczep ser­ca. To spa­dło jak grom z jasne­go nie­ba – mówi.

Pół roku spę­dził w szpi­ta­lu, ale poczuł się lepiej i posta­no­wił wró­cić do pra­cy. – Jako tako funk­cjo­no­wa­łem, z krót­ki­mi poby­ta­mi w szpi­ta­lu – mówi.

Jego życie nie wyglą­da­ło już tak samo, jak kie­dyś. W tygo­dniu jesz­cze jakoś dawał radę, pra­co­wał, ale całe week­en­dy leżał w łóż­ku i rege­ne­ro­wał siły. Dla 40-lat­ka była to duża życio­wa zmiana.

Z cza­sem jego stan pogor­szył się. — Było tak, że wsta­wa­łem rano do pra­cy, sia­da­łem na łóż­ku, ale nie mia­łem sił, by ubrać skar­pet­ki – mówi cie­pli­cza­nin. W sierp­niu 2011 roku tra­fił ma oddział kar­dio­lo­gicz­ny jele­nio­gór­skie­go szpi­ta­la, potem do Ślą­skie­go Cen­trum Cho­rób Ser­ca do Zabrza.

Po bada­niach powie­dzie­li mu, że jego ser­ce jest w sta­nie kry­tycz­nym i że muszą mu wsz­cze­pić mecha­nicz­ne wspo­ma­ga­nie krą­że­nia, czy­li sztucz­ną pom­pę ser­ca. Nie zgo­dził się. – Jak czło­wiek sły­szy coś takie­go, to wpa­da w prze­ra­że­nie — tłu­ma­czy. – Dwie noce sie­dzia­łem na fote­lu. Byłem bar­dzo sła­by, mia­łem wra­że­nie, że jak zamknę oczy, to już ich nie otworzę.

Chwi­la­mi tra­cił przy­tom­ność. W koń­cu uległ i pod­pi­sał doku­men­ty, umoż­li­wia­ją­ce pod­łą­cze­nie go do maszyny.

- Poczu­łem się lepiej. Dużo lepiej – wspo­mi­na tę sytu­ację Rafał. Jego życie zno­wu się zmie­ni­ło, był pod­łą­czo­ny do maszy­ny ważą­cej 120 kilo­gra­mów. Owszem, mógł się z nią poru­szać. Jak mówi, dopie­ro wte­dy doświad­czył, co to są barie­ry architektoniczne.

Minął mie­siąc, potem następ­ny. Czas pły­nął, a Rafał bez­sku­tecz­nie cze­kał na prze­szczep ser­ca. To nie jest takie pro­ste: poten­cjal­ny daw­ca musi być zdro­wy, mieć taką samą gru­pę krwi, nie być nosi­cie­lem cho­rób zakaź­nych, mieć dobre wyni­ki krwi itd.

Cie­pli­cza­nin sta­rał się aktyw­nie uczest­ni­czyć w życiu szpi­ta­la. Zała­twił m.in. szyb­ki Inter­net dla oddzia­łu, na któ­rym prze­by­wał. Póź­niej zabrał się za remont… szpi­tal­ne­go patio. To dla­te­go, że była tam nawierzch­nia, po któ­rej nie dało się poru­szać ze sztucz­ną komo­rą. — To było jed­no z nie­licz­nych miejsc, gdzie mogli­śmy wyjść na świe­że powie­trze – mówi. — Ale co z tego, sko­ro koła od maszy­ny blo­ko­wa­ły się na tej nawierzch­ni. Powie­dzia­łem o tym ordy­na­to­ro­wi, a on kazał mi to załatwić.

Rafał zro­bił rysu­nek tech­nicz­ny, któ­ry prze­ka­zał dyrek­to­ro­wi tech­nicz­ne­mu. Poroz­ma­wiał też z sze­fem fir­my, któ­ra w tym cza­sie pro­wa­dzi­ła inny remont na tere­nie tego szpi­ta­la. — Wyne­go­cjo­wa­łem dobrą cenę – pod­kre­śla z satysfakcją.

Rafa­ła cały czas wspie­ra­ła rodzi­na. Żona Agniesz­ka i syn Rafał czę­sto przy­jeż­dża­li do nie­go w odwie­dzi­ny. Obo­je też bar­dzo to prze­ży­wa­li. — Bywa­ły takie dni, że wra­ca­jąc z Zabrza do Jele­niej Góry nie zamie­ni­li­śmy z Mar­ci­nem ani sło­wa – wspo­mi­na Agniesz­ka Jaracz. Miał tez kon­takt ze zna­jo­my­mi poprzez facebooka.

Bar­dzo pomógł im pre­zes WEPY Janusz Bry­liń­ski. — Odwie­dzał mnie w szpi­ta­lu – przy­zna­je Rafał. — Od razu powie­dział, że o pra­cę nam się nie mar­twić, że jak wyzdro­wie­ję, to wrócę.

Ufun­do­wał szpi­ta­lo­wi rower sta­cjo­nar­ny i bież­nię. Oka­za­ło się to strza­łem w dzie­siąt­kę. Rafał zaczął jeź­dzić na tym rowe­rze. Na począt­ku szyb­ko się męczył, ale z cza­sem miał coraz lep­szą kon­dy­cję. W pew­nym momen­cie oka­za­ło się, że wysi­łek jest tak duży, że pobu­dza ser­ce do pra­cy. I to ser­ce… rege­ne­ru­je się! — Lekarz zro­bił mi jed­ne bada­nia, potem kolej­ne. Frak­cja wyrzu­to­wa ser­ca znacz­nie popra­wi­ła się — mówi. — W koń­cu zapa­dła decy­zja, że ser­ce zre­ge­ne­ro­wa­ło się na tyle, że Rafał zosta­nie… wyszczepiony!

W sierp­niu 2013 roku wró­cił do domu. Do dzi­siaj jeź­dzi do Zabrza na kon­tro­le, ale czu­je się dobrze. Sta­ra się cały czas żyć aktyw­nie. Oczy­wi­ście na mia­rę moż­li­wo­ści: dużo spa­ce­ru­je, gry­wa w siat­ków­kę. Poma­ga też kole­gom ze sto­wa­rzy­sze­nia w Pie­cho­wi­cach, któ­re kil­ka lat temu z nimi zakła­dał. Dzia­ła w nim do dziś. Współ­or­ga­ni­zo­wał festyn rekre­acyj­no-spor­to­wy, tur­niej pił­ki noż­nej halowej.

Ma też nową misję w życiu – uświa­da­mia ludzi, jak waż­na jest wie­dza o trans­plan­ta­cjach. To dla­te­go, że jest ich w Pol­sce jest sta­now­czo za mało. Zachę­ca ludzi do nosze­nia przy sobie sto­sow­nych oświad­czeń woli. Dla­cze­go to robi? – Tak napraw­dę, to ja jestem poraż­ką pol­skiej trans­plan­to­lo­gii – odpo­wia­da. Kie­dy już wyszedł ze szpi­ta­la dowie­dział się, że kil­ka mie­się­cy wcze­śniej było dla nie­go ser­ce. W Sosnow­cu, czy­li nie­da­le­ko od Zabrza. Odle­głość w tym przy­pad­ku ma duże zna­cze­nie. Dla­cze­go Rafał go nie dostał? Bo rodzi­na poten­cjal­ne­go daw­cy nie zgo­dzi­ła się na przeszczep…

Na szczę­ście, nie jest mu już dzi­siaj potrzeb­ne. Ma swo­je. Leka­rze Rafa­ła pod­kre­śla­li, że u pacjen­tów z taką cho­ro­bą wyszcze­pie­nia do ewe­ne­ment. W Pol­sce było zale­d­wie kil­ka przypadków.

R.Z.

Rafał będzie z nami!

Mamy dobrą wia­do­mość dla Czy­tel­ni­ków biu­le­ty­nu „Nie­peł­no­spraw­ni Tu i Teraz”. W kolej­nych nume­rach Rafał podzie­li się swo­imi prze­my­śle­nia­mi z poby­tu w szpi­ta­lu, przy­bli­ży kwe­stię trans­plan­ta­cji w Pol­sce, posta­ra się też prze­ko­nać Pań­stwo, dla­cze­go waż­ne jest zło­że­nie oświad­cze­nia woli. Kto jak kto, ale on wie o tym najlepiej.

Chęt­nie też odpo­wie na pyta­nia Czy­tel­ni­ków. Chce­cie wie­dzieć coś wię­cej – pisz­cie: ntit-gazeta@o2.pl

{AG}galeria6{/AG}